Trudne życie artysty

Życie artysty wymaga wyrzeczeń. Jeśli nie zawistna konkurencja czy trudni zleceniodawcy, to ciężkie warunki bytowe związane ze skromnym statusem społecznym. Żeby zaistnieć trzeba czasem wywołać skandal. Dochodzi do tego kwestia poświęcenia zdrowia dla twórczości, gdyż materia z jaką twórca pracuje nie zawsze jest mu przyjazna. Problemy są od początku istnienia ludzkości, tyle, że w ostatnich latach nabrały innego wymiaru.

barwniki, Trudne życie artysty

Pierwsze barwniki – ochry, ugry, węgiel i tlenki metali w postaci minerałów dostępnych na powierzchni – używane były przez prehistorycznych myśliwych. Jeden z nich, dwutlenek manganu, zmieszany z wodą daje piękny odcień bardzo ciemnego fioletu. Michel Lorblanchet we Francji zajmował się prehistorycznymi malowidłami i w ramach archeologii eksperymentalnej przeprowadził wykonanie malowideł w ten sam sposób co przodkowie – spluwał i barwnik nanosił palcami. Po kilku tygodniach zauważył dziwny paraliż, zesztywnienie dłoni, którą pracował. Lekarz poinformował go, że to początek porażenia systemu nerwowego przez ten dwutlenek. Do trudów życia człowieka prehistorycznego oprócz chłodu, drapieżników należy zaliczyć też pierwsze zatrucia farbami. A te, aż do końca XIX wieku, nadszarpywały zarówno zdrowie jak i kieszeń.
Bo o ile zaprawa kredowa czy gips są nieszkodliwe dla ludzkiego organizmu, tak aurypigment czy zieleń scheelego już nie. Związki ołowiu, arsenu i miedzi były bardzo popularne, zwłaszcza, że przez podgrzewanie tlenku ołowiu można uzyskać żółcienie (masykont) jak i czerwienie (minia). Z kolei żółcień neapolitańska, popularna ze względu na dużą siłę krycia, otrzymywana przez połączenie tlenków ołowiu i antymonu, jest jednym z najbardziej trujących barwników, dziś na szczęście o historycznym znaczeniu. Można zaryzykować stwierdzenie, że ołowica była chorobą zawodową malarzy. Rysunki były wykonywane ołowianymi sztyftami, które czasami oprawiano w drewniane obsadki, tworząc prototyp ołówka. Grafit wyparł ołów dzięki swoim właściwościom, m.in. lekkości czy łatwości ostrzenia. Pierwsze znane nam ołówki również posiadały duże stężenie ołowiu. Stąd też polska nazwa tego przyboru do rysowania – ołów-ek.

W antyku nie było lepiej. Enkaustyka wymaga używania rozgrzanych metalowych narzędzi, za pomocą których nakłada się woskową farbę. Przenośne naczynia z żarem w których rozgrzewano te narzędzia, były nie raz przyczyną pożarów. Zabójcze było zwłaszcza pozłotnictwo brązowych posągów. Wykonywano je za pomocą roztworu rtęci i złota, gdzie proporcje rtęci do złota wynosiły ok. 8:1. Masą tą, za pomocą szczotek lub ręcznie, pokrywano metalowy posąg i podgrzewano go. Rtęć, z racji niskiej temperatury topnienia, wyparowywała a złoto przylegało do rozgrzanej powierzchni metalu. Zabójcze opary rtęci z pewnością przyczyniały się do szybkiej rotacji ludzi wykonujących pozłotę w warsztatach. Byli to najczęściej niewolnicy – gadające narzędzia o ludzkim kształcie, zaś sama metoda dziś znana jest pod nazwą złocenia ogniowego. Ten sam antyk, który chlubi się osiągnięciami idei demokracji, bezlitośnie eksploatował ludzi nie mających szczęścia urodzić się obywatelami.

Marco Aurelio's original statue, fot. Zanner / Wikimedia Commons
Marco Aurelio's original statue, fot. Zanner, Wikimedia Commons

Do trudów można z całą pewnością zaliczyć też niezadowolonego zleceniodawcę. Przekonał się o tym Hans Holbein mł., któremu król Henryk VIII zlecił namalowanie portretu kandydatki na żonę, Anny de Kleves. Malarz wykonał zadanie i wrócił z portretem, który spodobał się władcy, Anna na żywo już nie. Rozczarowany król obdarzył ją mianem grubej, flandryjskiej kobyły. Ślub się odbył, malarz przeżył, jednak popadł w niełaskę. Jakim więc taktem musieli się wykazać malarze na dworze hiszpańskich Habsburgów, cierpiących na genetyczne choroby powodujące deformację szczeki i idącą za tym nieatrakcyjność wizualną. A przecież portret władcy, jako jeden z elementów polityki wizerunkowej, miał go pokazywać z jak najlepszej strony. Caravaggio z kolei nieraz musiał dosłownie walczyć, by utrzymać się na powierzchni. Szpadą. Pomijając niespokojny charakter tego prekursora tenebryzmu, miał on nieprzyjemność znaleźć się w XVII-wiecznym więzieniu z powodu kłótni z innym artystą, którego w końcu zabił.
Łaska władcy była bardzo niestała a konkurencja ogromna, zwłaszcza, gdy władca był autorytarny i od niego wszystko zależało – jak od Ludwika XIV, Króla-Słońce. Mieniący się współczesnym Apollem miał też, jak swój antyczny wzór, być patronem sztuk wizualnych. Powstała za jego panowania Akademia Malarstwa i Rzeźby miała wypracowane wzorce propagować i utrwalać. I zrobiła to skutecznie, na pokolenia blokując inwencję artystów, spychając inne nurty na margines. Dopiero przemiany społeczne, których odzwierciedleniem był też impresjonizm, ten wielki bunt, zdołał przełamać skostniałe reguły, będące w tym momencie bardziej niż zużyte.

Media, zleceniodawcy i dominujące wzorce były, lub mogły być, przyczyną wielu wcześnie zakończonych karier. W najgorszym wypadku i życia. Szczęściem, dziś wiele farb noszących historyczne nazwy to mniej toksyczne odpowiedniki. Artyści za to wychodzą z siebie, by zaistnieć wśród publiczności. Skandal wywołać jest łatwo, trzeba tylko uderzyć w bardziej czułe punkty widza, popaść w skrajność. Tak jak w 1866 r. Courbet w Początku Świata, tak Deborah de Robertis niemal 150 lat później wyniosła skrajność tego obrazu na nowy, żywy poziom. Można też połączyć krańcowy aspekt cielesności, jakim jest fizjologia z sacrum, narażając się na zarzut profanacji, jak Andreas Serrano w pracy Piss Christ.

Rhythm 5, Marina Abramović, 1974, Student Cultural Center (SKC) in Belgrade
Rhythm 5, Marina Abramović, 1974, SKC in Belgrade, fot. Marina Abramovic

Obecnie największym zagrożeniem dla twórcy jest, paradoksalnie, on sam. Artysta posuwając się w działaniach performatywnych do autodestrukcji, jest bliski złożenia siebie na ołtarzu sztuki. Dokonała tego niemalże Marina Abramowic w performance Rhytm 5 z 1974 r., stając się głównym elementem płonącej instalacji – drewnianej, pięcioramiennej gwiazdy.
Może być też zagrożeniem dla otoczenia, widza, albo np. zwierzęcia, które postanowił uczynić głównym elementem swojego spektaklu. Przychodzi tu na myśl Rodrigo Garcia i sztuka Wypadki: Zabić by zjeść podczas której wbił szpikulec w żywego homara z podczepionym mikrofonem, przez co widzowie słyszeli bicie serca umierającego skorupiaka. Oraz jak pokazuje przypadek z Tate Modern Gallery artysty Włodzimierza Umanieca (choć niektórzy czytelnicy mogą w tym momencie polemizować w kwestii nazwania go artystą) może być zagrożeniem nawet dla innych dzieł. Tyle, że skrajność zastosowanych metod naraża go na bojkot i odrzucenie, nie tylko przez widzów ale i przez własne środowisko twórcze.

Działalność artystyczna to nie tylko proces tworzenia, ale i proces destrukcji. Zaś samo życie artysty… cóż bywa niezdrowe, ale aspirowanie do bohemy niesie pewne, jakby to określić, zobowiązania.

Partnerzy serwisu

  • Galeria 81 stopni